Komentarze: 0
Deckard Shaw pragnie dokonać zemsty za śmierć brata Owena, eliminując Toretto i jego ekipę. To była długa droga – od geriatrycznego sensacyjniaka przez bezduszny tasiemiec, po synonim bezpretensjonalnej rozrywki z najwyższej półki. W swoich najgorszych momentach "Szybcy i wściekli 7" są po prostu infantylną fantazją; fotografią podświadomości nastolatka, śniącego o szybkich kobietach, pięknych samochodach i pistoletach z chromowanej stali. W najlepszych – poezją ruchu i destrukcji, destylatem czystego, bezwstydnego kina akcji. Nowy reżyser, zahartowany w filmach grozy James Wan ("Piła", "Naznaczony", "Obecność"), zapowiadał kino zemsty w stylu lat 70., ale zapewne sam sobie nie uwierzył. Zanim pomyślicie, co na miejscu bohaterów zrobiły Charles Bronson, będziecie już w środku rozróby. W poprzedniej części mistrzowie kierownicy pod wodzą Dominika Toretto (Vin Diesel) wysłali na intensywną terapię groźnego najemnika, Owena Shawa (Luke Evans). Teraz jego brat, Deckard (Jason Statham), bierze na celownik Dona i jego ekipę. Gdy w pierwszej scenie z rozrzewnieniem wspomina czasy dzieciństwa i podwórkowych bójek, które toczył za młodszego braciszka, domyślamy się, że dyplomacja nie jest jego najsilniejszą stroną. W ruch idą pięści i klucze francuskie, karabiny i wyrzutnie rakiet, wojskowe drony i – oczywiście – cuda międzynarodowej motoryzacji.
Wożąc się z bohaterami pomiędzy Los Angeles, Kaukazem a Abu Zabi, wysłuchamy obowiązkowej porcji sucharów, pośmiejemy się z kilku żartów sytuacyjnych (napisanych, o dziwo, lepiej niż kiedykolwiek), popatrzymy na dziewczyny w bikini i facetów o bicepsach wielkości arbuzów. Moc przyjaźni pozwoli oszukać śmierć, siła miłości pokona amnezję, a niestrudzony w promowaniu konserwatywnych wartości Toretto podkreśli przewagę familijnego ciepełka nad hedonizmem i rozpustą ("Każdy liczy w życiu na dreszczyk emocji, ale najważniejsza jest rodzina" – powie z namaszczeniem). Fetyszystyczne pocztówki z dzikich imprez niby kłócą się z tym przesłaniem, lecz ekranowa chemia między bohaterami (czyli coś, czego brakuje choćby w serii "Niezniszczalnych") sprawia, że trudno zarzucać twórcom nieszczerość.
Oczywiście, sednem konwencji pozostają rozbuchane, doprowadzone do granic absurdu sceny akcji. Zarówno auta, jak i kuloodpornych bohaterów uwolniono spod rygoru praw fizyki, a logikę i prawdopodobieństwo poświęcono na ołtarzu spektaklu. Wan buduje z pojedynków, pościgów i strzelanin wielopoziomowe konstrukcje, z wprawą posługuje się montażem równoległym, a jednocześnie dba o przejrzystość scen. Robi pożytek z mistrza sztuk walki Tony'ego Jaa oraz ikony kobiecego MMA Rondy Rousey, a żaden pomysł nie jest dla niego zbyt szalony. Kiedy w pierwszej odsłonie serii jeden z bohaterów przejeżdżał sportowym wozem pod naczepą osiemnastokołowej ciężarówki, kiwaliśmy głową z niedowierzaniem. Znajdziecie w nowym filmie nawiązanie do tej sceny, podane – nie mogło być inaczej – w formie żartu: żeby po czternastu latach zrobić na widzach jakiekolwiek wrażenie, trzeba bezustannie dociskać pedał gazu.
Elegijny nastrój jest pokłosiem śmierci gwiazdy cyklu, Paula Walkera. W większości scen zobaczycie aktora, który zdążył nagrać materiał, w kilku zastępują go bracia Caleb i Cody poddani cyfrowej obróbce. Pytania o moralność podobnego zabiegu wydają się bezzasadne: delikatną materię potraktowano z wyczuciem i taktem. Prosta i piękna metafora, którą twórcy żegnają swojego kolegę, jest zresztą bijącym sercem tego filmu. Wan, z pomocą zgranej na planie i poza nim obsady, pokazał nam ludzką twarz wielkiej hollywoodzkiej machiny. Twarz, bez której ani szybkość, ani wściekłość nie robiłyby na nikim wrażenia.